Wieczór był ciężki. Tytusowi wpadło coś do oka, przynajmniej tak się
zachowywał - nagle zaczął płakać, pocierać oko, krzyczeć "wyciągnij mi
to bo mnie kłuje!". Nie pozwolił oka obejrzeć. Zgodził się, żeby oko
wypłukać, ale nie pomogło. Trwało to parę minut i pomyślałam, że trzeba
będzie do lekarza. Tytus zgodził się i powiedział płacząc rozpaczliwie,
że trzeba iść
natychmiast i ubrać się już. To nowość, żeby chcieć iść do lekarza.
Usiadłam z Tytusem na kolanach i zadzwoniłam po informację, gdzie jest
jakiś dyżur w sobotę wieczorem. Chwilę to
trwało i zauważyłam, że łez płynie coraz mniej. Wytłumaczyłam, że do oka
mógł wpaść jakiś paproch albo rzęsa i dlatego bolało, i że może już
wypłynął ze łzami albo z wodą. Zaproponowałam, że trochę posiedzimy i
poczekamy, żeby sprawdzić, czy oko samo sobie nie poradzi z problemem.
Siedzimy i milczymy. Po jakimś czasie pytam, jak tam oko. Widzę, że czerwone i łzawi, ale Tytus już uspokojony i mówi
tak: "Poczekajmy. Może jak będziemy gadać o tym ratowaniu, to ciało
zrozumie, wywali rzęskę z oka i będzie nam pomagać, co?" Ucieszyła mnie
ta perspektywa. Ale siedzimy dalej. Tytus zaczyna: "Razem mamy jakieś
choroby, co? Okazało się, że cię zaraziłem kaszlem." Trochę zdziwił mnie
ten zakręt. Wracamy do oka. Mówię: "Synu, a może już się przebierz w
piżamę i połóż, jak zamkniesz oko, to ono pewnie odpocznie." Tytus: "Nie
wiem co oko na to." Ja: "To może je zapytaj". Pyta. "I co
odpowiedziało?" - sprawdzam po chwili. A Tytus: "Oko mówi, że lekarz
niepotrzebny, że wyzdrowieje spaniem."
Oczy śpią, obydwa.